Neopoganie i Kościół
Najważniejsze pytanie zawsze brzmi: gdzie jestem i gdzie chcę się znaleźć ja sam?
Szczególnym załącznikiem do "Ostatnich rozmów" Petera Seewalda z papieżem Benedyktem jest jego wczesny tekst "Neopoganie i Kościół". Trzeba koniecznie zauważyć: te słowa zostały napisane w 1958 roku. Blisko 60 lat temu. Nie można jednak nie odnieść wrażenia, że do dziś u wielu osób wzbudziłyby oburzenie. I nie dotyczyłoby ono tylko jednej kościelnej "strony".
Obecnie pogaństwo osiadło w samym Kościele. Właśnie to jest cechą charakterystyczną Kościoła naszych czasów, podobnie jak i neopogaństwa, że mamy do czynienia z pogaństwem w Kościele oraz z Kościołem, w którego sercu krzewi się pogaństwo. Tak więc współczesny człowiek, w normalnym przypadku, powinien raczej zakładać niewiarę swojego bliźniego - pisał Joseph Ratzinger. Trzeba zadać pytanie, co z tego dla nas wynika? Żyjemy w Polsce, znaczna większość ludzi w tym kraju została ochrzczona. Ale przyszły papież nie pisze o niewierze nieochrzczonych. Pisze o niewierze ochrzczonych. Także tych, którzy się uważają za wierzących. Być może nawet "głęboko wierzących".
Co z tego wynika dla Kościoła? Na przykład, w kwestii udzielania sakramentów? Co z tego wynika dla życia społecznego?
Wielokrotnie można usłyszeć o zagrożeniu wartości chrześcijańskich i chrześcijańskiej kultury. O potrzebie ich obrony. W średniowieczu (...) Kościół i świat stały się tożsame, a tym samym bycie chrześcijaninem przestało być właściwie własnym stanowiskiem, a raczej polityczno-kulturową wytyczną. Zewnętrzne utożsamienie Kościoła i świata pozostało do dziś, natomiast upadło przekonanie, że kryje się w nim - w tej niechcianej przynależności do Kościoła - szczególna Boża łaska, wykraczająca poza świat rzeczywistość zbawcza. - czytam dalej. Pytanie, czy jest sens bronić polityczno-kulturowej wytycznej? Czy jest sens bronić czegoś, co dla wielu jest rzeczywistością czysto ludzką, przynależnością niechcianą, za którą nie dostrzegają oni żadnej łaski? I czy taka obrona czasem nie szkodzi Kościołowi?
Przyszły papież - pisząc ten artykuł wiele lat przed Soborem Watykańskim II - mówił o rygorystycznym zrzeknięciu się zajmowanych stanowisk i pozbyciu się pozornego bogactwa. Jedynie wtedy - uważał - uda się Kościołowi dotrzeć do nowych pogan, którzy jak dotąd oddają się życiu w iluzji, przekonani że takimi nie są. Ale znajdziemy tu także sugestie ograniczenia zasięgu sakramentów przy otwarciu na płaszczyźnie przepowiadania wiary i na płaszczyźnie ludzkiej. Ograniczenie dostępu do sakramentów, które społecznie są traktowane jako swoisty rytuał przejścia i nic poza tym? Do chrztu, do Pierwszej Komunii, do sakramentu małżeństwa...? Oj, nie byłoby to proste... Ale sakramenty bez wiary nie mają sensu - pisał niemal 60 lat temu ks. Joseph Ratzinger.
Wyobrażenie, że wszyscy "dobrzy" ludzie zostaną zbawieni stało się obecnie (w 1958 roku!) dla przeciętnego chrześcijanina tak samo oczywiste, jak niegdyś przekonanie o przeciwieństwie takiego stanowiska. Zagubiony wierzący zadaje sobie zasadne pytanie, dlaczego ci "z zewnątrz" mają tak łatwo, a nam się wszystko utrudnia, i dochodzi do wniosku, więcej, zaczyna odczuwać wiarę jako balast, a nie łaskę. Znamy to? Znamy. Z obserwacji, a może i z własnego doświadczenia. Nie będę tu powtarzać obszernego wyjaśnienia kwestii zbawienia. Kluczowe wydaje się w tym jedno: zapomnienie o łasce. Na zbawienie w tej perspektywie się "zasługuje" bądź nie. "Zasługują" i ci dobrzy niewierzący, i ci wierzący, tylko ci drudzy mają nałożony większy balast. Tymczasem zbawienie jest łaską, na którą nikt nie zasługuje. Poza Jezusem Chrystusem.
Optyka łaski zmienia wszystko w przeżywaniu wiary, która staje się darem, nie obciążeniem. Z przeżycia tego daru bierze się wszystko inne. Optyka łaski zmienia wszystko także w spojrzeniu na siebie i na innych, na sprawiedliwość i miłosierdzie. Ale zupełnie nie zabiera ostatecznej perspektywy, w której dla każdego jest powód do żywienia nadziei i jednocześnie świadomość zagrożenia, bo będzie także grupa odrzuconych na zawsze.
Kto wie, czy pośród nich nie znalazł się taki, kto sądził, że wolno mu się uważać za dobrego katolika, a wcale takim nie był? Kto wie, czy odwrotnie, pomiędzy tymi, którzy nie przyjęli zaproszenia, nie znaleźli się także ci Europejczycy, którym zaoferowano chrześcijaństwo, a oni nim wzgardzili?
Najważniejsze pytanie zawsze brzmi: gdzie jestem i gdzie chcę się znaleźć ja sam?